poniedziałek, 2 czerwca 2014

Auto Stop Race - Dubrovnik [podróż part 2]

... na stacji było już dobre 9 par z ASR (18 osób!). I każde z nich marzyło o wydostaniu się z tej dziury. A na dodatek była już godzina 22:00 więc szanse złapania stopa były praktycznie zerowe. Stacja też nie była naszym marzeniem... mała, bez możliwości schronienia oraz prawie nikt na nią nie zajeżdżał. No to super - pomyślałyśmy. No ale co robią Laura z Dominiką kiedy już wszyscy się poddają i albo rozbijają namioty lub też siedzą zrezygnowani na krawężniku? Nie dają za wygraną! Stanęłyśmy przed wjazdem na stację machając kartką, skacząc,tańcząc, śpiewając i wygłupiając się. Niestety tym razem nikogo nie udało nam się "zwabić" (może powodem było to, że po prostu nie było nas widać, gdyż po raz kolejny żadna z nas nie pomyślała o tym żeby zabrać coś odblaskowego - gratulacje!) Lecz od jakiegoś czasu pod stacją stał mały samochód dostawczy i jakaś dziewczyna żywiołowo rozmawiała z kierowcą machając rękami i pokazując to na nas (ASRowiczów) to na samochód. Po chwili wszystko się wyjaśniło. Kierowca zgodził się zabrać nas na następną stację, która jak mówił miała być większa i do tego miały być toalety i "ogródek". I tak oto w 16 osób (tak 16!) władowaliśmy się na pakę. Każdemu od razu zmienił się humor - wszyscy tryskali energią, żartowali i robili zdjęcia wesołej ekipie. Po przejechaniu jakiś 4km wyładowaliśmy się z samochodu i czekał nas jeszcze większy szok. Otóż tak, stacja była większa i miała obiecany "ogródek" jednak było na niej multum par, które utknęły tam przed nami... no cóż w grupie raźniej. Wiele osób już odpuściło i rozbiło namiot sącząc leniwie piwo i wesoło gadając z innymi. Jak już pewnie nas znacie - my ustawiłyśmy się przy wjeździe szukając szczęścia. Niektórzy podłapali nasz pomysł i ustawili się koło nas. Jednak nic nam to nie dało gdyż NIE BYŁO NAS WIDAĆ! Powoli przestawałam wierzyć, że uda nam się coś złapać gdyż godzina 23:00 nie była idealną porą do zabierania nieznanych ludzi ze stacji benzynowej. Jednak Dominika przekonała mnie żeby jeszcze przez 30 min "popolować" a jak się nie uda to rozbijemy namiot i następnego dnia z rana ustawimy się na wjeździe. Jako że było mi już wszystko jedno, zgodziłam się. Siedząc w śpiworach po kolei każda z nas pochodziła do nadjeżdżających samochodów i rozmawiała z kierowcami - z marnym skutkiem. Staliśmy się tylko atrakcją wycieczki dzieciaków z Polski, która miała postój na stacji. Próbowaliśmy zagadać jednak nie było ponoć już siedzących miejsc a na podłogę kierowca się nie zgodził. No cóż musiałyśmy próbować dalej. Nagle nadjechał większy samochód dostawczy. Zrezygnowana podbiegłam i okazało się że był na polskich blachach. Serce mi podskoczyło i pojawiła się nadzieja na to że może jednak wydostaniemy się z tej przeklętej stacji. Mężczyzna na początku nie chciał nas zabrać jednak nasze smutne twarze i prawie błagalny ton prawdopodobnie zmiękczył jego serce i zgodził się. Gdybyście widzieli jego minę gdy razem z Dominiką zaczęłyśmy w objęciach podskakiwać ciesząc się naszym szczęściem. Podekscytowane pobiegłyśmy po nasze rzeczy żegnane wrogimi spojrzeniami ludzi, którzy też jeszcze czekali na cud (byłyśmy jedyna parą która odjechała ze stacji przez 2h.) Załadowałyśmy nasze plecaki a parę osób podeszło się z pytaniem czy może kogoś jeszcze nie zabierze. Jednak nasz kierowca był nieugięty i powiedział że na pakę nikogo nie weźmie. Gdy wsiadałyśmy usłyszałyśmy tylko kłótnie jednej pary "Mówiłam Ci, żebyś tam podbiegł!" "Ale ona była pierwsza" ( w tym momencie nie mogłam się powstrzymać od małego uśmieszku zwycięstwa.) Wierzcie lub nie,ale takie siedzenie godzinami na stacji może być wyczerpujące i męczące. My natomiast siedziałyśmy już w ciepłym samochodzie raz po raz dziękując, że zgodził się nas zabrać. Rozmowa przebiegała gładko. Dominika oczywiście zaraz zasnęła więc to mi przypadł zaszczyt "zabawiania" naszego kierowcy. Dowiedziałam się dlaczego nie chciał zabierać ludzi - ponoć kiedyś gdy zabrał 2 dziewczyny te kazały mu podwieźć się w wyznaczone miejscy gdyż w przeciwnym wypadku zgłoszą że chciał je zgwałcić (kto tak robi?!) Jego opowiadania o córce i rodzinie nie pozwalały mi usnąć jednak nie narzekam. Facet był przemiły - nakarmił, napoił i zaprosił do Trieste (miasto we Włoszech w którym mieszka z rodziną.) Podczas drogi opowiadał też o lokalnych atrakcjach i o życiu we Włoszech. W miłej atmosferze dojechaliśmy do Postojnej (trasa ok. 570km!) Na koniec dał nam kanapki, napój, życzył szczęście i powiedział, że dzięki nam zmienił zdanie o autostopowiczach (yeaah!) Smutno było nam się z nim żegnać jednak czekała nas dalsza podróż. Stacja była obiecująca - tiry, mała restauracja i nawet duży ruch. Oprócz incydentu kiedy zostałam mylnie zrozumiana przez kierowce tira ("Do you want to came in?" + ten uśmieszek) przez dłuższą chwilę nic nie udało nam się złapać. Jednak jako że uważamy że taktyka "atak przy samochodzie" daje najwięcej rezultatów zaczęłyśmy zaczepiać tankujących kierowców. Machanie na nas ręka, udawanie że się nas nie słyszy, wchodzenie do samochodów i nie otwieranie szyb było już dla nas normą i nie robiło większego wrażenia. Od czasu do czasu opowiadałyśmy sobie śmieszniejsze historie. I w końcu ukochany moment. "Yes, we can take you" - jakże to zdanie pięknie brzmi i ile radości niesie! Młode małżeństwo zgodziło się nas zabrać. I to właśnie z nimi mieliśmy przejechać wytęsknioną granicę z Chorwacją! Gdy już staliśmy na granicy zobaczyliśmy "naszych". Tyle że nie w samochodzie a między samochodami! Przechodzili granicę na pieszo stojąc w kolejce między autami. Uwierzcie, ale w tamtym momencie był to jeden ze śmieszniejszych widoków! Po jakiś 5 min oraz sprawdzeniu dowodów byliśmy w końcu w CHOWARCJI! 

cnd!












Laura

niedziela, 25 maja 2014

Auto Stop Race - Dubrovnik [podróż part 1]

Budząc się rano szybko zebrałyśmy swoje rzeczy i po szybkiej toalecie ruszyłyśmy na miejsca startu. Większość już tam była biorąc udział w różnego rodzaju konkursach, popijając orzeźwiająca kawę, ustając trasę czy też odbierającą pakiety startowe. Stanęłyśmy w kolejce po to ostatnie. I po parunastu minutach trzymałyśmy w rękach numery startowe (team 346) + dodatki od sponsorów (zupki, wlepy, mapkę Chorwacji [którą zostawiłyśmy w jakimś samochodzie], koszulki z logotypem imprezy, napoje, dezodoranty [w sytuacjach awaryjnych zastępuje prysznic], prezerwatywy [dbają o nasze bezpieczeństwo] itp.) O godzinie 9 zaczęło się wielkie odliczanie : 9...8...7...6...5...4...3...2...1... iiiiiiiiiii poszli! Właśnie... poszli, a my za nimi. Żadna z nas nie wpadła na genialny pomysł by sprawdzić jak w ogóle wyjechać z Wrocławia w stronę Katowic (bo tyle, że jedziemy w tamtą stronę udało nam się ustalić 10min. przed startem). No więc psychologia tłumu nakazała nam podążać za większą grupką ludzi, tak też się stało. Tramwajem z przesiadkami wyjechaliśmy jak nam się zdawało na wyjazdową z Wrocławia w stronę Katowic. Możecie sobie wyobrazić nasze zaskoczenie gdy starszy mężczyzna widząc Dominikę z tabliczką "Katowice" zaśmiał się, podszedł do nas i powiedział że to nie w tą stronę. Okazało się, że stoimy z ludźmi jadącymi przez Niemcy (brawa na stojąco dla nas!) Tak więc niewiele się zastanawiając zebrałyśmy nasze rzeczy, pożegnałyśmy się z nowymi znajomymi i poszłyśmy na tramwaj w drugą stronę. Tam też zapytałyśmy się ludzi jak wyjechać na Bielany Wrocławskie. I w tym miejscu pragniemy podziękować ludziom z aplikacją "jak dojadę" w telefonie, którzy pomogli nam jako tako wyjechać z miasta. Gdy dojechałyśmy tramwajem na końcowy przystanek znowu żadna z nas nie miała zielonego pojęcia co dalej. Ale jak zwykle wiara w ludzi nas nie opuściła. Poznałyśmy przemiłą Panią, która powiedziała, że jedzie w tą samą stronę więc pokaże nam w jaki autobus wsiąść i gdzie wysiąść. Okazało się, że autobus który podjechał był prywatny i musiałyśmy kupić bilet (no, ale przecież my nie możemy nic wydać na transport!) i tutaj znowu ukłony dla naszej wybawczyni, która wykłóciła dla nas przejazd za free (sama nawet chciała za nas zapłacić, kiedy na początku kierowca się nie zgodził). Tak więc po 3h (bo właśnie tyle straciłyśmy na przejazd miasta w 2 strony) stałyśmy na stacji benzynowej gotowe do łapania pierwszego stopa. To była chwila... zdążyłam podejść tylko do jednego kierowcy kiedy do Dominiki podszedł mężczyzna ubrany w garnitur pytając o co chodzi z tymi koszulkami i tabliczkami. Dominika poktórce wyjaśniła mu o co chodzi a on zaproponował nam podwózkę. Podbiegłam do Dominiki a po chwili z piskiem opon przy naszych stopach zatrzymał się samochód. I to nie byle jaki - biała skóra, szmery bajery w środku. Krótko mówiąc wymarzony stop. W środku siedziało jeszcze 2 mężczyzn w garniturach. Popatrzyłyśmy po sobie, ale żadna z nas nic nie powiedziała (chociaż wiem, że obie myślałyśmy o tym samym - gwałt, zabójstwo, rabunek). Tak więc zapakowałyśmy plecaki do bagażnika i wsiadłyśmy. Okazało się, że 2 chłopaków z przodu to synowie Stanisława (bo tak miał na imię facet co zagadał do Dominiki). Jazda była dość szalona, Stasio ciągłe żłopał piwo (jedno za drugim) a humor widocznie mu się poprawił. Co chwile kazał synowi stawać na stacji gdyż "potrzeba" go wzywała. Nie powiem, miałyśmy niezły ubaw. Wysadzili nas w Tychach (trasa 220km), podziękowałyśmy, dałyśmy wlepkę z logo ASR którą przykleili na samochód a Stanisław dał nam nr telefon i kazał KONIECZNIE napisać smsa jak dojedziemy. Ze stancji benzynowej na której nas wysadzili łapałyśmy stopa dalej. Po jakiś 15 min, kilku odmowach i wielu dźwiękach klaksonów zatrzymał się samochód. Była to studentka, która jak mówiła wcześniej też jeździła na stopa więc teraz z chęcią pomaga. Zapytała się czy wystarczająco dużo kartonów i wręczyła nam kartki (które potem okazały się bardzo przydatne). W miłej atmosferze dojechaliśmy do Bielska-Białej (trasa ok. 45km). Dziewczyna wysadziła nas na wielkim parkingu przed supermarketem gdzie większość zaparkowanych samochodów było na tablicach czeskich. Jednak przysłowie "najciemniej pod latarnią" miało tu swoje odzwierciedlenie. Próbowałyśmy wszystkiego - tabliczek, kciuka, podchodzenia do samochodów, skakania, machanie lecz nic nie pomogło. Stałyśmy się tylko okoliczną atrakcją. Tak więc postanowiłyśmy opuścić parking i udać się wzdłuż drogi ekspresowej. Plecak każdej z nas ciążył coraz bardziej, słońce paliło a przed nami ani śladu jakiegokolwiek miejsca gdzie można by było łapać stopa. Po wielu postojach i przeklinania słońca i tego że tyle rzeczy zabrałyśmy ze sobą dotarłyśmy do miejsca gdzie był zjazd z drogi ekspresowej tak więc był też mały odcinek drogi wyłączonej z ruchu (wiecie, te białe poprzeczne pasy). Wycieńczone postanowiłyśmy spróbować. Po około 10 min zatrzymał się samochód a w nim 2 maturzystki. Powiedziały że mogą nas podrzucić w stronę Cieszyna. My zadowolone wsiadłyśmy i tak oto wysłuchałyśmy "interesującej" przemowy o tym gdzie chcą iść na studia, że były właśnie na wystawie kwiatów i jedna z nich kupiła róże (która miała niby ładnie pachnieć... taaaa). Po drodze zwiedziłyśmy jeszcze pobliską wieś gdyż zabierały po drodze jeszcze jedną koleżankę. I tak w 5 w małym samochodzie słuchając ich radosnej gadaniny i dowiedziawszy się paru interesujących rzeczy o ich koleżankach (ploty, ploty) dotarliśmy do następnej stacji benzynowej pod Cieszynem  gdzie nas wysadziły (trasa ok. 37 km). Podziękowałyśmy i mimo że stacja była nie po tej stronie drogi co powinna postanowiłyśmy spróbować. Po chwili patrzymy - czeska rejestracja. Razem z Dominiką podbiegłyśmy i zapytałyśmy się mężczyzny stojącego obok czy by nas nie zabrał. Wydawało się jakby nad czymś myślał bo nam nie opowiedział. Po chwili wiedziałyśmy dlaczego... jego żona. Nie była zadowolona z pomysłu bo "mieli przecież jechać do Kauflandu", lecz mąż uparł się (za co dziękujemy) i przewiózł nas na koniec czeskiego Cieszyna (trasa ok. 6km.) Po przejściu mostku wyjęłyśmy kolejną tabliczkę - Frýdek-Místek. I już po chwili zatrzymał się samochód z mężczyna wyglądającym jak MacGyver. W trakcie jazdy porozumiewaliśmy się czesko-polsko-angielskim. Przy czym chyba obie wolałyśmy jak mówił po czesku niż po angielsku (gdyż jego akcent był ledwo rozumiany). Buzia mu się nie zamykała a my miło spędziłyśmy czas. Wysadził nas dalej niż oczekiwałyśmy bo dobre kilkadziesiąt kilometrów za tym śmiesznym Frýdekiem-Místekiem na stacji benzynowej (trasa ok. 73km.) Sam musiał się wracać bo chciał nas wysadzić na dobrej stacji (miły gość.) Jako że byłyśmy już trochę głodne wyjęłyśmy pasztet i chleb by zrobić sobie sycące kanapki.  Popiłyśmy napojem izotonicznym i byłyśmy gotowe do dalszej drogi. Ja stanęłam przy wjeździe na stację a Dominika pytała ludzi którzy akurat tankowali. Zauważyłam że od dłuższego czasu "katuje" jednego mężczyznę, więc postanowiłam jej pomóc. W końcu dwójce nie odmówi. I tak po około 5 min. ciężkich negocjacji zgodził się nas zabrać. Zadowolone wsiadłyśmy i zaczęłyśmy nieśmiałą rozmowę. Jednak po chwili wszyscy się rozluźniliśmy i rozmowa jako tako się kleiła (podał nam nawet swój email, żeby napisać do niego co się z nami dzieje). Dojechaliśmy z nim do Brna (trasa ok. 180km.) gdzie czekała na nas niespodzianka...

cdn!











Laura

sobota, 17 maja 2014

Auto Stopa Race - Dubrovnik [przygotowania]

Pewnego wieczoru jak zwykle znudzona monotonią życia (uczelnia, dom, uczelnia, dom, impreza) rozmawiałam z Dominiką na facebook'u. Przeglądając różne strony Dominika znalazła jedną która jak się później okazało zmieniła nasze opinie na temat podróżowania (że to musi być zaplanowane, kosztować nas jedną nerkę i nienarodzone dziecko). Auto Stop Race - taką nazwę nosi ta strona. Co się za nią kryje? Jest to wyścig autostopy organizowany przez Uniwersytet Ekonomiczny we Wrocławiu. Co roku jest inny cel. W tym roku (2013) padło na Chorwację i Dubrovnik. Okazało się że zapisy są tego wieczoru (40zł od osoby - co było idealną ceną dla naszych studenckich portfeli). Rozmowa jak zwykle wyglądała tak:
Dominika: Laura, co robisz w długi weekend majowy?
Laura: Jeszcze nie wiem, a co? 
Dominika: Jest opcja! Pojedźmy do Chorwacji na stopa! Jest wielki wyścig organizowany z Wrocławia! (i tutaj dodany link)
Laura: Jedziemy! Raz się żyje! (teraz to by już było YOLO)
I tak oto wieczorem kiedy wybiła godzina zero (otwarcie zapisów) siedziałam i wpisywałam nasze dane do formularza. Jak się okazało niestety za WOLNO! Było tyle chętnych że system padł a miejsca rozeszły się w 9 min (1000 miejsc). Wow! Nasze kochane szczęście! Ale byłyśmy zbyt podekscytowane naszym pomysłem by tak odpuścić! Zaczęła się dosłownie walka o miejsce. I udało się! Okazało się że jedna dziewczyna nie jedzie i może nam oddać miejsca za symboliczną butelkę wódki (jeszcze raz bardzo dziękujemy!) I tak oto byłyśmy już oficjalnie zapisane na listę oraz dostałyśmy numerek startowy (para nr 346). Żadna z nas nie miała zielonego pojęcia jak taki wyścig wygląda, czy uda nam się coś złapać, jak sobie radzić w trasie oraz czy w ogóle uda nam się dojechać na metę. Znajomi na nas pomysł reagowali różnie... niektórzy zazdrościli inni mówili że nawet z Polski nie wyjdziemy i że tego samego dnia będą nas witać na dworcu wracające do domów a jeszcze inni że nas ktoś zabije albo sprzeda do burdelu. My jednak niezrażone wierząc w nasze szczęście postanowiłyśmy wystartować. Tylko z czym?! Ja nie miałam plecaka ani karimaty. Jednak kto nie kombinuje nie żyję! DZIEŃ przed wyjazdem udało mi się załatwić plecak a karimatę dla mnie miała Dominika. Spakowałyśmy ubrania i kochane polskie pasztety więc byłyśmy gotowe do drogi. Następnego dnia wyruszyłam pociągiem z Lublina a Dominika miała do Wrocławia dojechać Polskim Busem. Jednak jak to z nami zawsze jest - coś poszło nie tak. Siedząc już spokojnie w pociągu zmierzającym do Wrocławia dostaje telefon... Dominika: "K****! Laura, chyba nie dojadę! Okazało się że bus odjeżdża z innej stacji i nie zdążę tam dojechać! Co robić?!" Lekko spanikowana spytałam o pociąg. Nikt nie miał jak sprawdzić o której odjeżdża i czy Dominika w ogóle zdąży dojechać, ale po godzinie odbieram kolejny telefon "Dobra jestem w pociągu, poczekaj na mnie na stacji!". Sytuacja opanowana - odetchnęłam z ulgą. Gdy obie już dojechałyśmy do Wrocławia (9h w pociągu - polecam) skierowałyśmy się w stronę UE gdzie miał być zorganizowany mały camping dla ludzi spoza Wrocławia. Gdy dotarłyśmy okazało się że jesteśmy pierwszymi osobami. Przywitali nas sami organizatorzy z sympatycznymi uśmiechami na twarzy. Pomyślałyśmy: A więc jesteśmy. Po krótkiej rozmowie postanowiłyśmy pójść na małe zakupy. Dominika nie miała butów na podróż - przyjechała w balerinkach... (gratuluję pomysłu!) Tak więc pierwszym naszym postojem był sklep gdzie kupiła coś wygodniejszego i odpowiedniego na taką wyprawę. Po krótkim zwiedzaniu postanowiłyśmy wracać zaczepiając jeszcze o Biedronkę by zakupić brakujący prowiant i Amareny (nasz budżet był dość skromny tak więc wina za 3,99zł były idealną opcją dla nas.) Gdy dotarłyśmy z powrotem na "camping" okazało się że zebrała się już większa grupa ludzi. Muzyka głośno grała, alkohol się lał, były gry, zabawy i grill. Atmosfera była niesamowita - wszyscy uśmiechnięci, wymieniający się radami i integrujący się ze sobą. Zabawa trwała do późna. Jednak następnego dnia z samego rana nasza przygoda miała się rozpocząć naprawdę. Tak więc po rozłożeniu namiotów i wypiciu "paru" piw postanowiłyśmy pójść spać. Było dość chłodno tak więc do jednego namiotu włożyliśmy nasze plecaki a w drugim we 3 z nowo poznanym kolegą (serdeczne pozdrowienia dla niego! później mijaliśmy się z nim na trasie co kilkaset kilometrów) poszliśmy spać. 

cdn!



Laura

sobota, 10 maja 2014

Stockholm

Jeden z naszych pierwszych wspólnych wyjazdów - Stockholm. Ryanair i jego bilety po 19zł w jedną stronę! Czym byłby świat bez nich?! Oczywiście podczas zakupu nie myślałyśmy o tym jak daleko jest od lotniska, kto nas przenocuje, skąd weźmiemy pieniądze na jedzenie a co ważniejsze na alkohol. Jak zwykle liczyła się tylko przygoda! Po zakupie biletów od razu zaczęłyśmy szukać hostów na CS. Stockholm to duże miasto więc nie miałyśmy większych problemów ze znalezieniem "kawałka podłogi" dla siebie. Jak na każdą przygodę przystało coś musi pójść nie tak - u nas był to kontroler, który wypisał mandaty (160zł) za brak biletu miejskiego w Warszawie - o ironio! Całkowity brak zorganizowania to u nas norma, więc fakt że musiałyśmy biec by zdążyć na samolot nie zdziwił nas. Szybka odprawa i już byłyśmy na pokładzie samolotu szczęśliwe, że dążyłyśmy i podekscytowane czekająca nas wyprawą. Po godzinnym locie wylądowaliśmy w Szwecji. Lotnisko jest małe i raczej trudno jest się tam zgubić. Lecz to nie ważne - bo byłyśmy w Szwecji! Lotnisko Stockholm Skavsta według google jest oddalone o 100 km od stolicy. Autobusy do Stockholmu jeżdżą dość często jednak bilet w jedną stronę kosztuję tyle co podróż z Zakopanego do Gdańska - więc jak nasz studencki budżet dość dużo. Nie miałyśmy wykupionego biletu więc zaczęłyśmy pytać ludzi na parkingu czy nie jadą może do Stockholmu i nie byliby w stanie zabrać naszej 3-ki. Taka opcja bardziej nam pasowała niż wydanie i tak skromnych oszczędności. Większość patrzyła na nas dziwnie jednak udało nam się! A co najlepsze nasi "wybawcy" pochodzili z naszego rodzinnego miasta - Zamościa. Co za zrządzenie losu.?! Byli tak mili, że podwieźli nas pod same drzwi naszego hosta (gdyż pewnie same byśmy nie trafiły) i życząc miłego pobytu odjechali. I oto stałyśmy przed pięknym budynkiem z czerwonym dywanem prowadzącym wgłąb korytarza myśląc czy oby nie pomyliłyśmy adresów (ta nasza Polska mentalność).Okazało się że nie i mieszkanie na samej górze należy do naszego hosta. Jako że byłyśmy dość głodne postanowiłyśmy zjeść coś więc udałyśmy się do całonocnego sklepu jednak cena 25zł za kanapkę odstraszyła nas wystarczająco by wrócić z pustymi rękami pod drzwi naszego apartamentowca. Jako że naszego hosta nie było jeszcze w domu musiałyśmy poczekać przed drzwiami gdzie czekała na nas niespodzianka. Kartka od Jose (host) oraz woda + kocyk. Było dość późno oraz byłyśmy już zmęczone więc położyłyśmy się na podłodze pod drzwiami i zasnęłyśmy. Obudził nas współlokator Jose (Olivier) i wpuścił do środka. Mieszkanie było super urządzone - piecyk, obrazy, biblioteczka z książkami i klimatyczne meble. Po chwili przyszedł też Jose z 3 dziewczynami z Litwy, które też u niego się zatrzymały. Chwilę pogadaliśmy i poszliśmy spać. Następny dzień poświęciłyśmy na "zwiedzanie" - czyli szwędanie się po okolicy bez jakiegokolwiek celu i obranego kierunku. Największym problemem okazało się znalezienie sklepu alkoholowego gdyż w Szwecji panuje prohibicja - gdy zawartość alkoholu przekracza 3,5 %, można go kupić jedynie w niektórych sklepach (w całej Szwecji jest ich tylko 400) i to od 20 roku życia. Niestety nie znalazłyśmy takiego, a gdy spytałyśmy grupkę młodych ludzi wyśmiali nas i powiedzieli że o tej porze (14:00) już nic otwartego nie znajdziemy (z całego serca współczujemy żyjącym tam studentom!). Tak więc musiałyśmy się zadowolić piwami z marketu (w którym oczywiście nie ma stoiska z winami, szampanami, wódkami, likierami, rumami i innymi przysmakami - cóż za dziwny widok). Zbyt dużego wyboru nie było a no dodatek ceny w Szwecji mogą być odstraszające dla zwykłego "śmiertelnika." Zapasy pasztetu z Polski uratowały nas przed głodem a jedynym wydatkiem było oto już wspomniane piwo i hamburger w McDonaldzie. Udało nam się również trafić na promocję piwa (BEZALKOHOLOWEGO oczywiście) więc też nie umierałyśmy z pragnienia. Gdy wróciłyśmy do loftu okazało się że Jose będzie hostował jeszcze dwie osoby z Singapuru i jedną z USA - czyli razem 9 couchsurferów! Jose z Olivierem zorganizowali mały before ze swoimi znajomymi - piliśmy, śmialiśmy się, tańczyliśmy, opowiadaliśmy historie i integrowaliśmy się. Atmosfera międzynarodowa- różne akcenty i historie. Jak wiadomo po alkoholu każdy już z każdym był najlepszym przyjacielem więc żartom i opowiastkom nie było końca. Gdy nadeszła pora całą ekipą opuściliśmy mieszkanie i skierowaliśmy się do metra którym dojechaliśmy(oczywiście na gapę)do centrum. W City Hall odbywała się wielka impreza (ponoć bardzo rzadko się to zdarza). Nigdy w życiu nie widziałyśmy takiej kolejki - mierzyła ona z 1km! Staliśmy ponad 2h (w międzyczasie śpiewając i śmiejąc się) ale opłacało się! Muzyka na żywo, darmowy szampan (wiadomo najważniejsze) i świetna zabawa wynagrodziły nasze czekanie. Po paru dobrych godzinach tańców i szukania siebie nawzajem wyszliśmy z "klubu" i wróciliśmy do domu. Każdy był tak zmęczony że dosłownie padliśmy na podłogę i zasnęliśmy. Następnego dnia miałyśmy wcześnie lot więc rano podziękowałyśmy za gościnę i wyszłyśmy jeszcze raz zobaczyć miasto przy okazji kupując bilety na autobus na lotnisko. Zaczepki paru żuli i dziwne spojrzenia samotnych mężczyzn urozmaiciły nam ostatnie godziny w Stockholmie. Podróż w drugą stronę odbyła się bez problemów, z małą przerwą na pasztet przed lotniskiem - musiało to wyglądać komicznie, 3 dziewczyny siedzące na krawężniku jedzące pasztet palcami. Jednak czas do odlotu szybko nam minął i już po chwili siedziałyśmy w samolocie. Samolot rozpędził się i już mieliśmy podrywać się do lotu gdy tu nagle pilot "dał po hamulcach" (już wiem po co są potrzebne te pasy przy startowaniu!). Okazało się, że jakiś problem z elektroniką. Jednak po 1h opóźnieniu opuściłyśmy Szwecję (mimo, że ciągle myślałam, że samolot spadnie do morza i wszyscy umrzemy śmiercią tragiczną - na szczęście nic takiego się nie stało) a w następnej godzinie witałyśmy granice Polski.

 Jeżeli chcesz jechać do Szwecji/Stockhomu pamiętaj że: 
1. Panuje tam prohibicja a znalezienie monopolowego graniczy z cudem więc zaopatrz się we własny "prowiant" 
2. Cena 25zł za kanapkę nikogo tam nie dziwi więc pasztet będzie dobrą alternatywą dla kogoś kto nie chce wydać milionów 
3. Nie jeździj autobusami/metrem - miasto wcale nie jest takie duże, a przy okazji zaoszczędzisz parę groszy 
4. Szwecja do ciepłych miejsc raczej nie należy, więc parę ciepłych ubrań na pewno się przyda 
5. Lotnisko Stockholm Skavsta oddalone jest o 100km od centrum 
6. Ubikacje w restauracjach/McDonaldach/KFC są płatne, tak więc jeżeli nie masz pieniędzy radzimy znaleźć centrum handlowe





































Laura



środa, 23 kwietnia 2014

London

English version below.

To była nasza pierwsza samodzielnie zorganizowana podróż za granice. Decyzję o zamówieniu biletów podjęłyśmy po tym jak Dominika zadzwoniła do mnie z info, że są tanie bilety do Londynu. Od razu się podjarałyśmy. Bilety trzeba było zamówić od razu, gdyż oferta kończyła się tego samego dnia. Cała podróż była niedopracowana, wszystko było na tzw spontanie.
Tak więc w lutym wsiadłyśmy do samolotu i wylądowałyśmy na lotnisku London Stantsed, oddalonego o ok 65 km od centrum Londynu. Nasz wyjazd miał być niskobudżetowy, ale na wstępie spotkała nas niemiła niespodzianka, gdyż bilet z lotniska do centrum do tanich nie należał! Musiałyśmy zapłacić ok. 10 funtów za osobę... Nocleg oczywiście znalazłyśmy za pomocą strony couchsurfing.org. W Londynie spędziłyśmy prawie tydzień, więc ciężko by nam było znaleźć jedną osobę, która mogłaby nas gościć przez cały pobyt. Miejsce noclegu zmieniało się aż trzy razy ale nie narzekałyśmy (no może troszeczkę) ale mega się cieszyłyśmy z naszej wyprawy.
Pierwszym z naszych hostów był Czech Daly. Okazało się, że na jego obecność w domu musimy poczekać jakieś 3 godziny, ponieważ pracował do wieczora. Dojazd do celu (Ruislip) zajął nam jakąś godzinkę, kupiłyśmy bilet tygodniowy więc mogłyśmy się swobodnie przesiadać między autobusami i metrem. Jako że nie miałyśmy co ze sobą zrobić, poszłyśmy do pubu który mieścił się na przeciwko mieszkania Daly'ego. I kiedy dostałyśmy smsa że jest już wolny zebrałyśmy swoje rzeczy i wyszłyśmy. Spotkałyśmy się z Dalym po drugiej stronie ulicy i poszliśmy do jego mieszkania. Oczywiście wyraziłyśmy swoją wdzięczność poprzez wręczenie Daly'emu polskiej wódki. Rozmawialiśmy z nim o podróżach, Daly miał na swoim koncie podróż do Afryki i planował podróż do Stanów Zjednoczonych. Następnego dnia ruszyliśmy w miasto. Daly pokazał nam najważniejsze zabytki takie jak Westminster Palace, Buckingham Palace (i zmiana warty), Tower Bridge czy Big Ben. Poszliśmy także do Hyde Parku gdzie karmiliśmy wiewiórki i uciekaliśmy od gigantycznych ptaków mutantów.
Wieczorem Daly zabrał nas do świetnego irlandzkiego piętrowego pubu na SOHO. Było tyle ludzi że momentami trudno było się przepchnąć do baru. Niestety Daly musiał wracać koło 11 a my z Dominiką chciałyśmy zostać. Problemem było to, że Daly powiedział, że jeśli wrócimy koło 3 to on nam nie otworzy drzwi i najlepiej żebyśmy przyszły po 7. Pomyślałyśmy sobie, że może to nie będzie takie trudne bo impreza pewnie będzie trwała do jakiejś 5. Oczywiście myliłyśmy się. Wyszłyśmy z pubu ok 3 i z braku pomysłu zaczęłyśmy się kierować w stronę domu. Na piechotę, w zimie. W końcu dotarłyśmy na przystanek z którego bezpośrednio dostaniemy się na naszą dzielnicę. Na szczęście podróż zajęła nam znów prawie godzinę. Super jeszcze tylko 2,5h... Dotarłyśmy na miejsce ale było mega zimno więc wsiadłyśmy do autobusu i robiłyśmy pętle aż do 6, żeby tylko było nam ciepło. W czasie powrotu na nasz przystanek zauważyłyśmy, że pobliski mcdonald jest już otwarty więc poszłyśmy do środka żeby przeczekać ostatnią godzinę i przy okazji zjeść coś ciepłego. Gdy tylko wybiła 7 poszłyśmy do mieszkania naszego hosta i zapukałyśmy. Kurcze, nikt nie otwiera. Spojrzałyśmy na siebie z Dominiką i zapukałyśmy mocniej (prawie waliłyśmy). W końcu po kilku minutach zaspany Daly nam otworzył. I wszyscy poszliśmy spać jeszcze na 2 godzinki. Rano musiałyśmy się szybko spakować gdyż Daly ruszał do pracy a my zmieniałyśmy hosta. Pożegnaliśmy się z Dalym a że umówiłyśmy się z naszym następnym hostem, Russem, koło 18 to miałyśmy cały dzień dla siebie. Pojechałyśmy więc do centrum. W międzyczasie dogadałyśmy się z naszą koleżanką, która pracuje w Londynie. Asia zaprosiła nas do siebie. Wkrótce jednak musiałyśmy wychodzić żeby dotrzeć na czas na umówione spotkanie z Russem. W tym celu musiałyśmy pojechać na stację kolejową. Okazało się że nasz host nie mieszka w Londynie ale w Chelmsford, jakieś 40 km od Londynu. Kiedy zobaczyłyśmy ceny biletów stwierdziłyśmy że kupienie ich nie wchodzi w grę. Russ powiedział nam że możemy oszczędzić przechodząc przez bramki za innymi ludźmi. Na początku nie widziałyśmy nikogo kto przechodziłby przez te bramki więc poszłyśmy do innych gdzie przechodziło najwięcej ludzi. Niestety wszędzie było pełno cieciów strzegących przejść i za pierwszym razem nas złapali i po krótkiej rozmowie puścili i kazali kupić bilety. Stwierdziłyśmy że trzeba spróbować jeszcze raz i za drugim razem się udało. Poprzedni pociąg odjechał nam sprzed nosa więc musiałyśmy poczekać a po paru minutach siedziałyśmy wygodnie w przedziale i miałyśmy nadzieję, że nikt nie będzie sprawdzał biletów w środku. W Chelmsford także były bramki ale przeszłyśmy bez problemu przyklejając się do pleców innych pasażerów. Na zewnątrz czekał na nas Russ. Zawiózł nas do swojego mieszkania i zrobił pyszną kolację po której poszliśmy do pubu. Kiedy wróciliśmy do mieszkania Russ dał nam drugi komplet kluczy do swojego mieszkania. Mega nas zdziwiło że ufa nieznajomym na tyle żeby dać im dostęp do swojego mieszkania, tym bardziej że opinia o Polakach nie jest tam najlepsza. Następnego dnia pojechałyśmy do Londynu. Wcześniej Russ zrobił nam śniadanie i zapakował jedzenie w razie gdybyśmy zgłodniały w czasie zwiedzania (najlepszy!). Tego dnia wypadał akurat Chiński Nowy Rok więc centrum było pełne Azjatów. Na Trafalgar Squre była wielka scena na której odbywały się różne występy artystyczne i akrobatyczne. Wcześniej odbyła się także parada ale niestety nie zdążyłyśmy jej zobaczyć. Pooglądałyśmy trochę występów ale zrobiło nam się zimno a buty były bliskie przemoknięcia więc udałyśmy się do pubu. Wieczorem wróciłyśmy do Chelmsford (oczywiście za darmo). Ze stacji doszłyśmy do domu same, nie obyło się bez zgubienia drogi ale przy okazji zwiedziłyśmy "miasteczko".
Po powrocie pożegnałyśmy się z Russem który następnego dnia rano szedł do pracy co oznaczało że same mamy zamknąć mieszkanie (znowu wow!).

Następnego dnia pojechałyśmy na spotkanie z następnym hostem, Włochem Davide. Po drodze wstąpiłyśmy oczywiście do Primarku na małe zakupy. Znów dojechałyśmy metrem za darmo i znów zostałyśmy złapane i puszczone wolno po kolejnym upomnieniu. Davide poczęstował nas wyśmienitymi włoskimi daniami, którymi strasznie się opchałyśmy. Poznałyśmy jego znajomych w tym Jacka u którego miałyśmy nocować. Po drodze do jego mieszkania zakupiłyśmy tanie wino, żeby dobrze zakończyć nasz wyjazd. Po wejściu do domu okazało się że jest ono w całości zamieszkane przez ciemnoskórych facetów! Trochę się przestraszyłyśmy kiedy się o tym dowiedziałyśmy. Jednak nie było tak strasznie jak mogłoby się wydawać (wyobraźcie sobie 2 dziewczyny same w domu pełnym murzynów). Siedzieliśmy w pokoju Jacka we czwórkę, piliśmy wino a kiedy zrobiło się późno Jack i Davide wyszli. Większość następnego dnia przespałyśmy a później przyszedł po nas Davide i razem zjedliśmy obiad (znów on gotował). Wieczorem spakowane pojechałyśmy razem z nim do Londynu na pierwszą i ostatnią imprezę do klubu. Torby zostawiłyśmy na dworcu King's Cross i przy okazji zrobiłyśmy sobie zdjęcia ze słynnym peronem 9 i 3/4 (nie wygląda on tak jak w filmie :( ). Stamtąd pojechaliśmy autobusem do klubu. Był to klub The Roxy, w sumie niedrogi. Wcześniej dostałyśmy ulotki dzięki którym zapłaciłyśmy za wejście jakieś 3 funty. Ale w szatni za każdą rzecz trzeba było płacić funta więc oddałyśmy tylko kurtki a szaliki wzięłymy ze sobą. W sumie to nie tak drogo bo w niektórych klubach płaci się po 2 funty. Kilka godzin później pojechałyśmy po torby a następnie trzeba było jechać na lotnisko. I tu pojawił się problem. Okazało się że zabrakło nam pieniędzy :O co robić? Oczywiście założyłyśmy że znowu uda nam się prześliznąć za innymi ludźmi przez bramki. Niestety nie tym razem. Okazało się że na lotnisko jedzie specjalny pociąg który kosztuje 20 funtów od osoby. Pokombinowałyśmy i przez jedną bramkę udało nam się prześlizgnąć, jednak przed wejściem do pociągu była kolejna bramka na której konduktorzy sprawdzali bilety. Ups. Nie wiedziałyśmy co robić. Nie miałyśmy pieniędzy na bilet i nie było możliwości przejścia nie będąc niezauważonymi koło kontrolerów. Trzeba było szybko wymyśleć coś innego. I wtedy przyszło nam do głowy żeby udawać że ktoś nas okradł w drodze na dworzec (bardzo głupi pomysł, nie polecam). Poszłyśmy do konduktora, powiedziałyśmy jaka jest mniej więcej sytuacja. Konduktor kazał nam zadzwonić na policję i miałyśmy dostać nr referencyjny który miałyśmy podać w razie kontroli w środku pociągu. Wsiadłyśmy i myślałyśmy że mamy problem z głowy dzięki temu numerowi. Błąd. Konduktor, gdy powiedziałyśmy mu że mamy nr referencyjny. stwierdził że i tak nie możemy jechać bez biletu i że mamy wysiąść na lotnisku razem z nim. Na miejscu powiedział że albo zapłacimy jakoś za bilety albo nigdzie nie polecimy. Wtedy nas zamroziło. Nie wiedziałyśmy co mamy robić, byłyśmy mega przestraszone. W dodatku do końca odprawy zostało bardzo mało czasu, około 30min, a Stansted to nie jest przecież małe lotnisko. Ma-sa-kra. Dominika się rozpłakała, ja próbowałam dzwonić do różnych osób a najgorsze było to że padała mi bateria. W końcu udało nam się dodzwonić do jednego z naszych hostów, Davide. Powiedział że nam pomoże. Przez telefon musiałam mu wszystko wytłumaczyć i podać potrzebne informacje. Davide musiał wpłacić te pieniądze przed naszym odlotem, gdyż konduktor nie chciał nas puścić więc musiałyśmy czekać, a zegar tykał... Byłyśmy w totalnej d****. W końcu ubłagałyśmy konduktora żeby nas puścił, musiałyśmy tylko zostawić mu nr Davide na wszelki wypadek. Szczerząc zęby, pobiegłyśmy jak szalone. Miotałyśmy się w każdą stronę ale w końcu udało nam się znaleźć właściwą bramkę, przeszłyśmy przez odprawę i wsiadłyśmy do samolotu. Byłyśmy ostatnimi osobami które weszły na pokład samolotu. Mega fuks że zdążyłyśmy. Pomimo różnych problemów wyjazd i tak był świetny a Londyn jest warty polecenia. Trzeba tylko dobrze sobie rozplanować wydatki ;)

Przepraszamy za jakość zdjęć ale nie miałyśmy ze sobą aparatu.

It was our first, idependently organised trip. The decision of buying tickets to London was made right after DOminika called me with an info that there are very cheap tickets. We were really excited. We had to buy the tickets immediately because the offer ended on the same day. Nothing in this trip was settled, everything about it was rather spontaneous.
In February, we got on a plane and landed in Luton Stansted. It was about 65km far from the centre of London. Our trip was supposed to be low-budget but at the beggining we had to pay for the bus from the airport to the centre. It cost L10 for one person... We found the accomodation thanks to the website couchsurfing.org. We were going to spend about a week on London so it would be tough to find one person who could host us for the whole stay. We changed the place 3 times but we didn't complain (almost), we were really excited that we will meet so many people.
The first host was Daly from the Chech Republic. It turned out that we had to wait for him about 3 hours because he was at work till the evening. The commute to the place where he lived took us about an hour. We bought a week pass so we could switch between buses and underground. We had nothing to do so we went to the pub across the street. When we got the message that he finished the work, we met in front of his flat. When we entered we gave Daly polish vodka as a gift :D we were talking about travelling. Daly has already been in Africa and he was planning to go to the USA. Next day after a brush-up we went to the city center. Daly showed us the most important buildings like Westminster Palace, Buckingham Palace, Tower Bridge and Big Ben. We also went to the Hyde Park where we were feeding squirrels and running away from giant birds. In the evening Daly took us to a great irish pub. There were so many people that sometimes it was really hard to fight our way to the bar. Unfortunately Daly wanted to go back earlier becouse of his work and we wanted to stay. The problem was that Daly said  that if we will come back about 3 he won't let us in because he will be... sleeping and we should come home about 7. We thought that it might not be that hard because the party will probably last till 5am. Of course we were wrong. We left the pub about 3am and, as we didn't know what to do, we started heading for home. On foot. In winter. We reached a bus stop from which we could go directly on our street. Luckily the trip lasted about an hour. Great. 2,5 to go... We got off the bus but it was so cold that we caught next one and we were looping till 6. While we were comong back on our bus stop we noticed that the closest mcdonald was open so we went to eat something. At 7 we went to our hosts' apartment. We knocked twice but noone answered. So we did it again but louder and after few minutes Daly opened the door. We all went to sleep for 2 hours. Then we had to pack our things qucikly because Daly was going to work and we were switching the place. The meeting with our next host, Russ, was set on 6pm, so we had all day for ourselves. W went to the city center. Along the way we talked to my friend Asia and she invited us to her home where we freshened up and ate dinner. After few hours we went to meet with Russ. As we found out to get to our next destination we have to go to the train station. It turned out that Russ doesn't live in London but in Chelmsford which is about 40km far from London. When we saw the ticket prices we decided that we won't buy them. Russ told us that we can save some money if while going through the gates we will stick to other peoples back. At first we didn't see anyone who would walk through them so we went to other gates where were a lot of people. Unfortunately there were a lot of gatekeepers so at first trial they caught us but they let us go after a short talk and told us to buy tickets. We decided to try again and this time we managed to pass. We skipped the previous train so we had to wait fo the next one about 20min. Then we sat in the compartment hoping that noone will be checking the tickets. There were gates also in Chelmsford but again we passed them without any problems. Russ was waiting outside. He took us to his place and made a delicious supper and then we went to a pub. When we came back Russ gave us spare keys to his apartment. It was really surprising that he trusted strangers. Next day we went to London. Earlier Russ made us a breakfast and pack some food for us in case we got hungry during sightseeing. It was the day of the Chinese New Year so the city center was full of asian people. There was a big stage on Trafalgar Square where we watched different performances. There was also a parade earlier but we missed it. We watched the performances for a while but it was cold and rainy and our shoes got a bit wet so we went to a pub. In the evening we went back to Chelmsford (for free of course). We walked alone from the station so we got lost but at least we did some sightseeing. When we cam back we had to say goodbye to Russ because he had to leave for work early in the morning. That meant that we had to close the door. Next day we went for a meeting with our next host, Davide. On our way we went to Primark for a little shopping :) And again we were travelling underground for free, we were caught and they let us go without any fee. Davide made some Italian food for us. We also met his flatmates including Jack in whose apartment wewere supposed to stay. On a way to his apartment we boght some wine to end  our trip right. After we had entered the flat we found out that it's fully inhabited by dark-skinned guys. We got scared a bit but it wasn't so scary as it could seem to be. All 4 of us were sitting in Jack's room drinking, laughing. When it got late guys left "our" room. We slept almost the whole next day. In late afternoon Davide came and we ate a dinner together ( he made it again). In the evening we packed our things and went to club together for our last party. We left our bags on King's Cross Station, we made some photos on the famous Platform 9-3/4. Then we took a bus to the club. It was The Roxy club, quite cheap. Earlier someone gave us some flyers, thanks to which we payed just L3 for entrance. But in the checkroom we had to pay for each thing a pound (one for coat, one for scarf etc.) so we left just our jackets. We stayed there till 3am and then we went to the King's Cross for our luggage and then the airport. But a problem occured. It turned out that we don't have enough money! We thought that we will manage to slip through the gates again without paying. Not this time. We found out that we have to take special train to the airport which cost L20 for one person. We managed to slip unseen through one gate but then we saw another gate. On this one guards checked every ticket. ups. We didn't know what to do. We didn't have money, we couldn't slip through. We had to come up with something and do it quickly, otherwise we will be late for our flight. We thought that we will pretend than we were robbed on our way to the station (stupid idea). We told the guard about "the situation" and he told us to call the police and get a reference number. We did that and they let us get on the train. But that was just the beginning of our troubles. The guy  checking the tickets inside the train told us that we can't travel without the tickets even if we have that number. We got off the train at the airport with him and he told us that either we will pay for the tickets or we won't go anywhere. We didn't know what to do. We had about 40min till our flight. It was terrible. Dominika started to cry and I tried to call some people for help but I had to be quick because my phone was dying. Finally I managed to connect with Davide and he told that he will help us. I told him about our sutuation and gave him all needed information. Davide had to pay for our tickets before we will leave the station to catch the plane because the guard didn't want to let us go. The clock was ticking, We had less and less time till our flight. Finally we managed to convince the guard that our friend will pay for us and he let us go after we left him Davide's number. WIth big smiles on our faces we run to the elevator and then to our gate. We were the last people that entered the plane and after few inutes it took off. All in all, in spite of all our troubles the trip was great and London is worth to recommend. You just have to plan your expenses better than we did :)


Sorry for the pics quality but we didn't have a camere with us.














Agata.