poniedziałek, 2 czerwca 2014

Auto Stop Race - Dubrovnik [podróż part 2]

... na stacji było już dobre 9 par z ASR (18 osób!). I każde z nich marzyło o wydostaniu się z tej dziury. A na dodatek była już godzina 22:00 więc szanse złapania stopa były praktycznie zerowe. Stacja też nie była naszym marzeniem... mała, bez możliwości schronienia oraz prawie nikt na nią nie zajeżdżał. No to super - pomyślałyśmy. No ale co robią Laura z Dominiką kiedy już wszyscy się poddają i albo rozbijają namioty lub też siedzą zrezygnowani na krawężniku? Nie dają za wygraną! Stanęłyśmy przed wjazdem na stację machając kartką, skacząc,tańcząc, śpiewając i wygłupiając się. Niestety tym razem nikogo nie udało nam się "zwabić" (może powodem było to, że po prostu nie było nas widać, gdyż po raz kolejny żadna z nas nie pomyślała o tym żeby zabrać coś odblaskowego - gratulacje!) Lecz od jakiegoś czasu pod stacją stał mały samochód dostawczy i jakaś dziewczyna żywiołowo rozmawiała z kierowcą machając rękami i pokazując to na nas (ASRowiczów) to na samochód. Po chwili wszystko się wyjaśniło. Kierowca zgodził się zabrać nas na następną stację, która jak mówił miała być większa i do tego miały być toalety i "ogródek". I tak oto w 16 osób (tak 16!) władowaliśmy się na pakę. Każdemu od razu zmienił się humor - wszyscy tryskali energią, żartowali i robili zdjęcia wesołej ekipie. Po przejechaniu jakiś 4km wyładowaliśmy się z samochodu i czekał nas jeszcze większy szok. Otóż tak, stacja była większa i miała obiecany "ogródek" jednak było na niej multum par, które utknęły tam przed nami... no cóż w grupie raźniej. Wiele osób już odpuściło i rozbiło namiot sącząc leniwie piwo i wesoło gadając z innymi. Jak już pewnie nas znacie - my ustawiłyśmy się przy wjeździe szukając szczęścia. Niektórzy podłapali nasz pomysł i ustawili się koło nas. Jednak nic nam to nie dało gdyż NIE BYŁO NAS WIDAĆ! Powoli przestawałam wierzyć, że uda nam się coś złapać gdyż godzina 23:00 nie była idealną porą do zabierania nieznanych ludzi ze stacji benzynowej. Jednak Dominika przekonała mnie żeby jeszcze przez 30 min "popolować" a jak się nie uda to rozbijemy namiot i następnego dnia z rana ustawimy się na wjeździe. Jako że było mi już wszystko jedno, zgodziłam się. Siedząc w śpiworach po kolei każda z nas pochodziła do nadjeżdżających samochodów i rozmawiała z kierowcami - z marnym skutkiem. Staliśmy się tylko atrakcją wycieczki dzieciaków z Polski, która miała postój na stacji. Próbowaliśmy zagadać jednak nie było ponoć już siedzących miejsc a na podłogę kierowca się nie zgodził. No cóż musiałyśmy próbować dalej. Nagle nadjechał większy samochód dostawczy. Zrezygnowana podbiegłam i okazało się że był na polskich blachach. Serce mi podskoczyło i pojawiła się nadzieja na to że może jednak wydostaniemy się z tej przeklętej stacji. Mężczyzna na początku nie chciał nas zabrać jednak nasze smutne twarze i prawie błagalny ton prawdopodobnie zmiękczył jego serce i zgodził się. Gdybyście widzieli jego minę gdy razem z Dominiką zaczęłyśmy w objęciach podskakiwać ciesząc się naszym szczęściem. Podekscytowane pobiegłyśmy po nasze rzeczy żegnane wrogimi spojrzeniami ludzi, którzy też jeszcze czekali na cud (byłyśmy jedyna parą która odjechała ze stacji przez 2h.) Załadowałyśmy nasze plecaki a parę osób podeszło się z pytaniem czy może kogoś jeszcze nie zabierze. Jednak nasz kierowca był nieugięty i powiedział że na pakę nikogo nie weźmie. Gdy wsiadałyśmy usłyszałyśmy tylko kłótnie jednej pary "Mówiłam Ci, żebyś tam podbiegł!" "Ale ona była pierwsza" ( w tym momencie nie mogłam się powstrzymać od małego uśmieszku zwycięstwa.) Wierzcie lub nie,ale takie siedzenie godzinami na stacji może być wyczerpujące i męczące. My natomiast siedziałyśmy już w ciepłym samochodzie raz po raz dziękując, że zgodził się nas zabrać. Rozmowa przebiegała gładko. Dominika oczywiście zaraz zasnęła więc to mi przypadł zaszczyt "zabawiania" naszego kierowcy. Dowiedziałam się dlaczego nie chciał zabierać ludzi - ponoć kiedyś gdy zabrał 2 dziewczyny te kazały mu podwieźć się w wyznaczone miejscy gdyż w przeciwnym wypadku zgłoszą że chciał je zgwałcić (kto tak robi?!) Jego opowiadania o córce i rodzinie nie pozwalały mi usnąć jednak nie narzekam. Facet był przemiły - nakarmił, napoił i zaprosił do Trieste (miasto we Włoszech w którym mieszka z rodziną.) Podczas drogi opowiadał też o lokalnych atrakcjach i o życiu we Włoszech. W miłej atmosferze dojechaliśmy do Postojnej (trasa ok. 570km!) Na koniec dał nam kanapki, napój, życzył szczęście i powiedział, że dzięki nam zmienił zdanie o autostopowiczach (yeaah!) Smutno było nam się z nim żegnać jednak czekała nas dalsza podróż. Stacja była obiecująca - tiry, mała restauracja i nawet duży ruch. Oprócz incydentu kiedy zostałam mylnie zrozumiana przez kierowce tira ("Do you want to came in?" + ten uśmieszek) przez dłuższą chwilę nic nie udało nam się złapać. Jednak jako że uważamy że taktyka "atak przy samochodzie" daje najwięcej rezultatów zaczęłyśmy zaczepiać tankujących kierowców. Machanie na nas ręka, udawanie że się nas nie słyszy, wchodzenie do samochodów i nie otwieranie szyb było już dla nas normą i nie robiło większego wrażenia. Od czasu do czasu opowiadałyśmy sobie śmieszniejsze historie. I w końcu ukochany moment. "Yes, we can take you" - jakże to zdanie pięknie brzmi i ile radości niesie! Młode małżeństwo zgodziło się nas zabrać. I to właśnie z nimi mieliśmy przejechać wytęsknioną granicę z Chorwacją! Gdy już staliśmy na granicy zobaczyliśmy "naszych". Tyle że nie w samochodzie a między samochodami! Przechodzili granicę na pieszo stojąc w kolejce między autami. Uwierzcie, ale w tamtym momencie był to jeden ze śmieszniejszych widoków! Po jakiś 5 min oraz sprawdzeniu dowodów byliśmy w końcu w CHOWARCJI! 

cnd!












Laura