niedziela, 25 maja 2014

Auto Stop Race - Dubrovnik [podróż part 1]

Budząc się rano szybko zebrałyśmy swoje rzeczy i po szybkiej toalecie ruszyłyśmy na miejsca startu. Większość już tam była biorąc udział w różnego rodzaju konkursach, popijając orzeźwiająca kawę, ustając trasę czy też odbierającą pakiety startowe. Stanęłyśmy w kolejce po to ostatnie. I po parunastu minutach trzymałyśmy w rękach numery startowe (team 346) + dodatki od sponsorów (zupki, wlepy, mapkę Chorwacji [którą zostawiłyśmy w jakimś samochodzie], koszulki z logotypem imprezy, napoje, dezodoranty [w sytuacjach awaryjnych zastępuje prysznic], prezerwatywy [dbają o nasze bezpieczeństwo] itp.) O godzinie 9 zaczęło się wielkie odliczanie : 9...8...7...6...5...4...3...2...1... iiiiiiiiiii poszli! Właśnie... poszli, a my za nimi. Żadna z nas nie wpadła na genialny pomysł by sprawdzić jak w ogóle wyjechać z Wrocławia w stronę Katowic (bo tyle, że jedziemy w tamtą stronę udało nam się ustalić 10min. przed startem). No więc psychologia tłumu nakazała nam podążać za większą grupką ludzi, tak też się stało. Tramwajem z przesiadkami wyjechaliśmy jak nam się zdawało na wyjazdową z Wrocławia w stronę Katowic. Możecie sobie wyobrazić nasze zaskoczenie gdy starszy mężczyzna widząc Dominikę z tabliczką "Katowice" zaśmiał się, podszedł do nas i powiedział że to nie w tą stronę. Okazało się, że stoimy z ludźmi jadącymi przez Niemcy (brawa na stojąco dla nas!) Tak więc niewiele się zastanawiając zebrałyśmy nasze rzeczy, pożegnałyśmy się z nowymi znajomymi i poszłyśmy na tramwaj w drugą stronę. Tam też zapytałyśmy się ludzi jak wyjechać na Bielany Wrocławskie. I w tym miejscu pragniemy podziękować ludziom z aplikacją "jak dojadę" w telefonie, którzy pomogli nam jako tako wyjechać z miasta. Gdy dojechałyśmy tramwajem na końcowy przystanek znowu żadna z nas nie miała zielonego pojęcia co dalej. Ale jak zwykle wiara w ludzi nas nie opuściła. Poznałyśmy przemiłą Panią, która powiedziała, że jedzie w tą samą stronę więc pokaże nam w jaki autobus wsiąść i gdzie wysiąść. Okazało się, że autobus który podjechał był prywatny i musiałyśmy kupić bilet (no, ale przecież my nie możemy nic wydać na transport!) i tutaj znowu ukłony dla naszej wybawczyni, która wykłóciła dla nas przejazd za free (sama nawet chciała za nas zapłacić, kiedy na początku kierowca się nie zgodził). Tak więc po 3h (bo właśnie tyle straciłyśmy na przejazd miasta w 2 strony) stałyśmy na stacji benzynowej gotowe do łapania pierwszego stopa. To była chwila... zdążyłam podejść tylko do jednego kierowcy kiedy do Dominiki podszedł mężczyzna ubrany w garnitur pytając o co chodzi z tymi koszulkami i tabliczkami. Dominika poktórce wyjaśniła mu o co chodzi a on zaproponował nam podwózkę. Podbiegłam do Dominiki a po chwili z piskiem opon przy naszych stopach zatrzymał się samochód. I to nie byle jaki - biała skóra, szmery bajery w środku. Krótko mówiąc wymarzony stop. W środku siedziało jeszcze 2 mężczyzn w garniturach. Popatrzyłyśmy po sobie, ale żadna z nas nic nie powiedziała (chociaż wiem, że obie myślałyśmy o tym samym - gwałt, zabójstwo, rabunek). Tak więc zapakowałyśmy plecaki do bagażnika i wsiadłyśmy. Okazało się, że 2 chłopaków z przodu to synowie Stanisława (bo tak miał na imię facet co zagadał do Dominiki). Jazda była dość szalona, Stasio ciągłe żłopał piwo (jedno za drugim) a humor widocznie mu się poprawił. Co chwile kazał synowi stawać na stacji gdyż "potrzeba" go wzywała. Nie powiem, miałyśmy niezły ubaw. Wysadzili nas w Tychach (trasa 220km), podziękowałyśmy, dałyśmy wlepkę z logo ASR którą przykleili na samochód a Stanisław dał nam nr telefon i kazał KONIECZNIE napisać smsa jak dojedziemy. Ze stancji benzynowej na której nas wysadzili łapałyśmy stopa dalej. Po jakiś 15 min, kilku odmowach i wielu dźwiękach klaksonów zatrzymał się samochód. Była to studentka, która jak mówiła wcześniej też jeździła na stopa więc teraz z chęcią pomaga. Zapytała się czy wystarczająco dużo kartonów i wręczyła nam kartki (które potem okazały się bardzo przydatne). W miłej atmosferze dojechaliśmy do Bielska-Białej (trasa ok. 45km). Dziewczyna wysadziła nas na wielkim parkingu przed supermarketem gdzie większość zaparkowanych samochodów było na tablicach czeskich. Jednak przysłowie "najciemniej pod latarnią" miało tu swoje odzwierciedlenie. Próbowałyśmy wszystkiego - tabliczek, kciuka, podchodzenia do samochodów, skakania, machanie lecz nic nie pomogło. Stałyśmy się tylko okoliczną atrakcją. Tak więc postanowiłyśmy opuścić parking i udać się wzdłuż drogi ekspresowej. Plecak każdej z nas ciążył coraz bardziej, słońce paliło a przed nami ani śladu jakiegokolwiek miejsca gdzie można by było łapać stopa. Po wielu postojach i przeklinania słońca i tego że tyle rzeczy zabrałyśmy ze sobą dotarłyśmy do miejsca gdzie był zjazd z drogi ekspresowej tak więc był też mały odcinek drogi wyłączonej z ruchu (wiecie, te białe poprzeczne pasy). Wycieńczone postanowiłyśmy spróbować. Po około 10 min zatrzymał się samochód a w nim 2 maturzystki. Powiedziały że mogą nas podrzucić w stronę Cieszyna. My zadowolone wsiadłyśmy i tak oto wysłuchałyśmy "interesującej" przemowy o tym gdzie chcą iść na studia, że były właśnie na wystawie kwiatów i jedna z nich kupiła róże (która miała niby ładnie pachnieć... taaaa). Po drodze zwiedziłyśmy jeszcze pobliską wieś gdyż zabierały po drodze jeszcze jedną koleżankę. I tak w 5 w małym samochodzie słuchając ich radosnej gadaniny i dowiedziawszy się paru interesujących rzeczy o ich koleżankach (ploty, ploty) dotarliśmy do następnej stacji benzynowej pod Cieszynem  gdzie nas wysadziły (trasa ok. 37 km). Podziękowałyśmy i mimo że stacja była nie po tej stronie drogi co powinna postanowiłyśmy spróbować. Po chwili patrzymy - czeska rejestracja. Razem z Dominiką podbiegłyśmy i zapytałyśmy się mężczyzny stojącego obok czy by nas nie zabrał. Wydawało się jakby nad czymś myślał bo nam nie opowiedział. Po chwili wiedziałyśmy dlaczego... jego żona. Nie była zadowolona z pomysłu bo "mieli przecież jechać do Kauflandu", lecz mąż uparł się (za co dziękujemy) i przewiózł nas na koniec czeskiego Cieszyna (trasa ok. 6km.) Po przejściu mostku wyjęłyśmy kolejną tabliczkę - Frýdek-Místek. I już po chwili zatrzymał się samochód z mężczyna wyglądającym jak MacGyver. W trakcie jazdy porozumiewaliśmy się czesko-polsko-angielskim. Przy czym chyba obie wolałyśmy jak mówił po czesku niż po angielsku (gdyż jego akcent był ledwo rozumiany). Buzia mu się nie zamykała a my miło spędziłyśmy czas. Wysadził nas dalej niż oczekiwałyśmy bo dobre kilkadziesiąt kilometrów za tym śmiesznym Frýdekiem-Místekiem na stacji benzynowej (trasa ok. 73km.) Sam musiał się wracać bo chciał nas wysadzić na dobrej stacji (miły gość.) Jako że byłyśmy już trochę głodne wyjęłyśmy pasztet i chleb by zrobić sobie sycące kanapki.  Popiłyśmy napojem izotonicznym i byłyśmy gotowe do dalszej drogi. Ja stanęłam przy wjeździe na stację a Dominika pytała ludzi którzy akurat tankowali. Zauważyłam że od dłuższego czasu "katuje" jednego mężczyznę, więc postanowiłam jej pomóc. W końcu dwójce nie odmówi. I tak po około 5 min. ciężkich negocjacji zgodził się nas zabrać. Zadowolone wsiadłyśmy i zaczęłyśmy nieśmiałą rozmowę. Jednak po chwili wszyscy się rozluźniliśmy i rozmowa jako tako się kleiła (podał nam nawet swój email, żeby napisać do niego co się z nami dzieje). Dojechaliśmy z nim do Brna (trasa ok. 180km.) gdzie czekała na nas niespodzianka...

cdn!











Laura

sobota, 17 maja 2014

Auto Stopa Race - Dubrovnik [przygotowania]

Pewnego wieczoru jak zwykle znudzona monotonią życia (uczelnia, dom, uczelnia, dom, impreza) rozmawiałam z Dominiką na facebook'u. Przeglądając różne strony Dominika znalazła jedną która jak się później okazało zmieniła nasze opinie na temat podróżowania (że to musi być zaplanowane, kosztować nas jedną nerkę i nienarodzone dziecko). Auto Stop Race - taką nazwę nosi ta strona. Co się za nią kryje? Jest to wyścig autostopy organizowany przez Uniwersytet Ekonomiczny we Wrocławiu. Co roku jest inny cel. W tym roku (2013) padło na Chorwację i Dubrovnik. Okazało się że zapisy są tego wieczoru (40zł od osoby - co było idealną ceną dla naszych studenckich portfeli). Rozmowa jak zwykle wyglądała tak:
Dominika: Laura, co robisz w długi weekend majowy?
Laura: Jeszcze nie wiem, a co? 
Dominika: Jest opcja! Pojedźmy do Chorwacji na stopa! Jest wielki wyścig organizowany z Wrocławia! (i tutaj dodany link)
Laura: Jedziemy! Raz się żyje! (teraz to by już było YOLO)
I tak oto wieczorem kiedy wybiła godzina zero (otwarcie zapisów) siedziałam i wpisywałam nasze dane do formularza. Jak się okazało niestety za WOLNO! Było tyle chętnych że system padł a miejsca rozeszły się w 9 min (1000 miejsc). Wow! Nasze kochane szczęście! Ale byłyśmy zbyt podekscytowane naszym pomysłem by tak odpuścić! Zaczęła się dosłownie walka o miejsce. I udało się! Okazało się że jedna dziewczyna nie jedzie i może nam oddać miejsca za symboliczną butelkę wódki (jeszcze raz bardzo dziękujemy!) I tak oto byłyśmy już oficjalnie zapisane na listę oraz dostałyśmy numerek startowy (para nr 346). Żadna z nas nie miała zielonego pojęcia jak taki wyścig wygląda, czy uda nam się coś złapać, jak sobie radzić w trasie oraz czy w ogóle uda nam się dojechać na metę. Znajomi na nas pomysł reagowali różnie... niektórzy zazdrościli inni mówili że nawet z Polski nie wyjdziemy i że tego samego dnia będą nas witać na dworcu wracające do domów a jeszcze inni że nas ktoś zabije albo sprzeda do burdelu. My jednak niezrażone wierząc w nasze szczęście postanowiłyśmy wystartować. Tylko z czym?! Ja nie miałam plecaka ani karimaty. Jednak kto nie kombinuje nie żyję! DZIEŃ przed wyjazdem udało mi się załatwić plecak a karimatę dla mnie miała Dominika. Spakowałyśmy ubrania i kochane polskie pasztety więc byłyśmy gotowe do drogi. Następnego dnia wyruszyłam pociągiem z Lublina a Dominika miała do Wrocławia dojechać Polskim Busem. Jednak jak to z nami zawsze jest - coś poszło nie tak. Siedząc już spokojnie w pociągu zmierzającym do Wrocławia dostaje telefon... Dominika: "K****! Laura, chyba nie dojadę! Okazało się że bus odjeżdża z innej stacji i nie zdążę tam dojechać! Co robić?!" Lekko spanikowana spytałam o pociąg. Nikt nie miał jak sprawdzić o której odjeżdża i czy Dominika w ogóle zdąży dojechać, ale po godzinie odbieram kolejny telefon "Dobra jestem w pociągu, poczekaj na mnie na stacji!". Sytuacja opanowana - odetchnęłam z ulgą. Gdy obie już dojechałyśmy do Wrocławia (9h w pociągu - polecam) skierowałyśmy się w stronę UE gdzie miał być zorganizowany mały camping dla ludzi spoza Wrocławia. Gdy dotarłyśmy okazało się że jesteśmy pierwszymi osobami. Przywitali nas sami organizatorzy z sympatycznymi uśmiechami na twarzy. Pomyślałyśmy: A więc jesteśmy. Po krótkiej rozmowie postanowiłyśmy pójść na małe zakupy. Dominika nie miała butów na podróż - przyjechała w balerinkach... (gratuluję pomysłu!) Tak więc pierwszym naszym postojem był sklep gdzie kupiła coś wygodniejszego i odpowiedniego na taką wyprawę. Po krótkim zwiedzaniu postanowiłyśmy wracać zaczepiając jeszcze o Biedronkę by zakupić brakujący prowiant i Amareny (nasz budżet był dość skromny tak więc wina za 3,99zł były idealną opcją dla nas.) Gdy dotarłyśmy z powrotem na "camping" okazało się że zebrała się już większa grupa ludzi. Muzyka głośno grała, alkohol się lał, były gry, zabawy i grill. Atmosfera była niesamowita - wszyscy uśmiechnięci, wymieniający się radami i integrujący się ze sobą. Zabawa trwała do późna. Jednak następnego dnia z samego rana nasza przygoda miała się rozpocząć naprawdę. Tak więc po rozłożeniu namiotów i wypiciu "paru" piw postanowiłyśmy pójść spać. Było dość chłodno tak więc do jednego namiotu włożyliśmy nasze plecaki a w drugim we 3 z nowo poznanym kolegą (serdeczne pozdrowienia dla niego! później mijaliśmy się z nim na trasie co kilkaset kilometrów) poszliśmy spać. 

cdn!



Laura

sobota, 10 maja 2014

Stockholm

Jeden z naszych pierwszych wspólnych wyjazdów - Stockholm. Ryanair i jego bilety po 19zł w jedną stronę! Czym byłby świat bez nich?! Oczywiście podczas zakupu nie myślałyśmy o tym jak daleko jest od lotniska, kto nas przenocuje, skąd weźmiemy pieniądze na jedzenie a co ważniejsze na alkohol. Jak zwykle liczyła się tylko przygoda! Po zakupie biletów od razu zaczęłyśmy szukać hostów na CS. Stockholm to duże miasto więc nie miałyśmy większych problemów ze znalezieniem "kawałka podłogi" dla siebie. Jak na każdą przygodę przystało coś musi pójść nie tak - u nas był to kontroler, który wypisał mandaty (160zł) za brak biletu miejskiego w Warszawie - o ironio! Całkowity brak zorganizowania to u nas norma, więc fakt że musiałyśmy biec by zdążyć na samolot nie zdziwił nas. Szybka odprawa i już byłyśmy na pokładzie samolotu szczęśliwe, że dążyłyśmy i podekscytowane czekająca nas wyprawą. Po godzinnym locie wylądowaliśmy w Szwecji. Lotnisko jest małe i raczej trudno jest się tam zgubić. Lecz to nie ważne - bo byłyśmy w Szwecji! Lotnisko Stockholm Skavsta według google jest oddalone o 100 km od stolicy. Autobusy do Stockholmu jeżdżą dość często jednak bilet w jedną stronę kosztuję tyle co podróż z Zakopanego do Gdańska - więc jak nasz studencki budżet dość dużo. Nie miałyśmy wykupionego biletu więc zaczęłyśmy pytać ludzi na parkingu czy nie jadą może do Stockholmu i nie byliby w stanie zabrać naszej 3-ki. Taka opcja bardziej nam pasowała niż wydanie i tak skromnych oszczędności. Większość patrzyła na nas dziwnie jednak udało nam się! A co najlepsze nasi "wybawcy" pochodzili z naszego rodzinnego miasta - Zamościa. Co za zrządzenie losu.?! Byli tak mili, że podwieźli nas pod same drzwi naszego hosta (gdyż pewnie same byśmy nie trafiły) i życząc miłego pobytu odjechali. I oto stałyśmy przed pięknym budynkiem z czerwonym dywanem prowadzącym wgłąb korytarza myśląc czy oby nie pomyliłyśmy adresów (ta nasza Polska mentalność).Okazało się że nie i mieszkanie na samej górze należy do naszego hosta. Jako że byłyśmy dość głodne postanowiłyśmy zjeść coś więc udałyśmy się do całonocnego sklepu jednak cena 25zł za kanapkę odstraszyła nas wystarczająco by wrócić z pustymi rękami pod drzwi naszego apartamentowca. Jako że naszego hosta nie było jeszcze w domu musiałyśmy poczekać przed drzwiami gdzie czekała na nas niespodzianka. Kartka od Jose (host) oraz woda + kocyk. Było dość późno oraz byłyśmy już zmęczone więc położyłyśmy się na podłodze pod drzwiami i zasnęłyśmy. Obudził nas współlokator Jose (Olivier) i wpuścił do środka. Mieszkanie było super urządzone - piecyk, obrazy, biblioteczka z książkami i klimatyczne meble. Po chwili przyszedł też Jose z 3 dziewczynami z Litwy, które też u niego się zatrzymały. Chwilę pogadaliśmy i poszliśmy spać. Następny dzień poświęciłyśmy na "zwiedzanie" - czyli szwędanie się po okolicy bez jakiegokolwiek celu i obranego kierunku. Największym problemem okazało się znalezienie sklepu alkoholowego gdyż w Szwecji panuje prohibicja - gdy zawartość alkoholu przekracza 3,5 %, można go kupić jedynie w niektórych sklepach (w całej Szwecji jest ich tylko 400) i to od 20 roku życia. Niestety nie znalazłyśmy takiego, a gdy spytałyśmy grupkę młodych ludzi wyśmiali nas i powiedzieli że o tej porze (14:00) już nic otwartego nie znajdziemy (z całego serca współczujemy żyjącym tam studentom!). Tak więc musiałyśmy się zadowolić piwami z marketu (w którym oczywiście nie ma stoiska z winami, szampanami, wódkami, likierami, rumami i innymi przysmakami - cóż za dziwny widok). Zbyt dużego wyboru nie było a no dodatek ceny w Szwecji mogą być odstraszające dla zwykłego "śmiertelnika." Zapasy pasztetu z Polski uratowały nas przed głodem a jedynym wydatkiem było oto już wspomniane piwo i hamburger w McDonaldzie. Udało nam się również trafić na promocję piwa (BEZALKOHOLOWEGO oczywiście) więc też nie umierałyśmy z pragnienia. Gdy wróciłyśmy do loftu okazało się że Jose będzie hostował jeszcze dwie osoby z Singapuru i jedną z USA - czyli razem 9 couchsurferów! Jose z Olivierem zorganizowali mały before ze swoimi znajomymi - piliśmy, śmialiśmy się, tańczyliśmy, opowiadaliśmy historie i integrowaliśmy się. Atmosfera międzynarodowa- różne akcenty i historie. Jak wiadomo po alkoholu każdy już z każdym był najlepszym przyjacielem więc żartom i opowiastkom nie było końca. Gdy nadeszła pora całą ekipą opuściliśmy mieszkanie i skierowaliśmy się do metra którym dojechaliśmy(oczywiście na gapę)do centrum. W City Hall odbywała się wielka impreza (ponoć bardzo rzadko się to zdarza). Nigdy w życiu nie widziałyśmy takiej kolejki - mierzyła ona z 1km! Staliśmy ponad 2h (w międzyczasie śpiewając i śmiejąc się) ale opłacało się! Muzyka na żywo, darmowy szampan (wiadomo najważniejsze) i świetna zabawa wynagrodziły nasze czekanie. Po paru dobrych godzinach tańców i szukania siebie nawzajem wyszliśmy z "klubu" i wróciliśmy do domu. Każdy był tak zmęczony że dosłownie padliśmy na podłogę i zasnęliśmy. Następnego dnia miałyśmy wcześnie lot więc rano podziękowałyśmy za gościnę i wyszłyśmy jeszcze raz zobaczyć miasto przy okazji kupując bilety na autobus na lotnisko. Zaczepki paru żuli i dziwne spojrzenia samotnych mężczyzn urozmaiciły nam ostatnie godziny w Stockholmie. Podróż w drugą stronę odbyła się bez problemów, z małą przerwą na pasztet przed lotniskiem - musiało to wyglądać komicznie, 3 dziewczyny siedzące na krawężniku jedzące pasztet palcami. Jednak czas do odlotu szybko nam minął i już po chwili siedziałyśmy w samolocie. Samolot rozpędził się i już mieliśmy podrywać się do lotu gdy tu nagle pilot "dał po hamulcach" (już wiem po co są potrzebne te pasy przy startowaniu!). Okazało się, że jakiś problem z elektroniką. Jednak po 1h opóźnieniu opuściłyśmy Szwecję (mimo, że ciągle myślałam, że samolot spadnie do morza i wszyscy umrzemy śmiercią tragiczną - na szczęście nic takiego się nie stało) a w następnej godzinie witałyśmy granice Polski.

 Jeżeli chcesz jechać do Szwecji/Stockhomu pamiętaj że: 
1. Panuje tam prohibicja a znalezienie monopolowego graniczy z cudem więc zaopatrz się we własny "prowiant" 
2. Cena 25zł za kanapkę nikogo tam nie dziwi więc pasztet będzie dobrą alternatywą dla kogoś kto nie chce wydać milionów 
3. Nie jeździj autobusami/metrem - miasto wcale nie jest takie duże, a przy okazji zaoszczędzisz parę groszy 
4. Szwecja do ciepłych miejsc raczej nie należy, więc parę ciepłych ubrań na pewno się przyda 
5. Lotnisko Stockholm Skavsta oddalone jest o 100km od centrum 
6. Ubikacje w restauracjach/McDonaldach/KFC są płatne, tak więc jeżeli nie masz pieniędzy radzimy znaleźć centrum handlowe





































Laura